wtorek, 23 marca 2010

Tramwajem numer 28

Nie jestem gołosłowna. Oceniajcie, bo zdjęć jeszcze nikt nie komentował. Wybierzcie najlepsze.


1.

2.

3.

4.

5.

6.

7.

8.

9.

10.

11.

12.

13.

14.

15.

16.

17.

I jak tu można nie lubić tego miasta...

poniedziałek, 22 marca 2010

I przyszła wiosna...



Zagadka pierwsza

Zaczynamy blogowe zwiedzanie Lizbony. Na początku będzie łatwo. To znaczy dla tych, którzy znają to miasto. Pytanie brzmi:
Skąd pochodzą te zdjęcia?


Znak rozpoznawczy...

Bliżej...

Znalezione przypadkiem...

Pilnują wejścia na mostek...

Dziwaczne drzewa...

To cudo znalazłam przy stacji metra...

Tak..tak..już na pewno wiecie...

To tu piłyśmy pyszne kawki z Olą i uśmiechałyśmy się do kelnerów...

Zdjęcie pod tytułem "Kaczka w zadumie"

Taaaak...ulubiony park...

I znak rozpoznawczy tego miejsca... "Uma curva belissima...e equipa fantastica..."

Czas: START!

Kulinarnie

Jako, że trochę się opuściłam w wątku kulinarnym,a wiem, że wśród Was są miłośnicy podniebienia, postanowiłam dzisiaj podzielić się obiadem.
Bardzo proste, zdrowe, w sam raz na głoda po fotografowaniu Lizbony.
Niestety nie typowo portugalskie, ale z udziałem lokalnych produktów.

Potrzebne:
- makaron ( ja kupiłam zdrowy, razowy penne)
- brokuły
- czosnek
- oliwa ( tu mam przewagę, bo portugalska jest przepyszna)
- świeżo zmielony zielony pieprz
- dla chętnych, ale nie obowiązkowo, sos carbonara (ja mam jeszcze zapasy, które wysłała mi mamusia, także regularnie staram się je opróżniać)

Jak robimy?
1. Gotujemy makaron
2. Na oliwę wrzucamy przeciśnięty czosnek, brokuły (oddzielamy różyczki, a łodygi kroimy w krążki)
3. Po chwili dolewamy wody i zakrywamy, żeby brokuły zmiękły.
4. Dodajemy sos carbonara, przyprawiamy pieprzem.
5. Na makaronik wylewamy sosik i... esta feito! :)

Proste, szybkie i bardzo sycące. Planowałam zjeść cały talerz, ale nie dałam rady. Reszta będzie na jutrzejszy lunch.

niedziela, 21 marca 2010

W obronie jednego z moich miast

Lizbona to zapach słońca i szum palm. To aromat kawy popijanej o każdej porze dnia, kawy, która nigdzie nie smakuje mi tak, jak ta tutaj. To Tag, którym opiekują się mosty: kwietniowy i Vasco da Gama. Wszechobecne żółte tramwaje. Kasztany sprzedawane na rogu. Pastel de nata. Bairro Alto puste za dnia, a przepełnione nocą. Sporting. Bacalhau com natas.
Amfiteatralne położenie, brukowane, strome, wąskie uliczki. Kamieniczki, które pachną świeżą pościelą, która suszy się w oknach. Lizbona jest przyjazna i wyciszona. Można nawet powiedzieć, że jest prowincjonalna jak na stolicę.
Ale to wszystko nadaje jej tylko uroku. Zachwyca swym pięknem, prawdziwością, tradycją.

Jednak nie każdy potrafi zakochać się od pierwszego wrażenia. Ku mojemu zdziwieniu.

Ze względu na święto w Hiszpanii do Portugalii przybyli turyści-sąsiedzi. Spotkałam się z ich reprezentacją. Rozczarowałam się i trochę zrozumiałam dlaczego Portugalczycy za nimi nie przepadają. Siedziałam w kafejce pod zamkiem, pijąc kawę i próbując wyciszyć się po ciężkich dniach. Nie wiadomo stąd i po co, na placu zebrało się chyba z dwudziestu Hiszpanów. Krzyczeli, jakby ich ze skóry obdzierano, rozmawiali. Podobno. Portugalczycy lubią podnieść głos, ale robią to w bardziej przyjazny sposób, kameralnie. Krzykliwość Hiszpanów mnie irytuje. Jakby chcieli zaznaczyć swoją obecność ilością wypowiedzianych słów i ich dźwiękiem.
Nie rozumiem po co się podróżuje, kiedy zbiera się tylko argumenty świadczące, że nasz ogródek jest lepszy od innych. Nie stara się poznać innej kultury, nie smakuje się nowej kuchni, nie słucha mieszkańców, nie docenia uroków miejsc innych. Dlaczego od razu gorszych?
Czytam teraz "Dom dzienny dom nocny". Tokarczuk pisze rewelacyjnie. Przytoczę Wam fragment:

-Wcale nie trzeba wychodzić z domu, żeby poznać świat - powiedziała nagle Marta, gdy obierałyśmy groszek na schodach przed jej domem.
Zapytałam jak. Może myślała o czytaniu książek, oglądaniu wiadomości, słuchaniu Radia Nowa Ruda, włóczeniu się po internecie, przeglądaniu gazet, chodzenie na plotki do sklepu. Ale Marta miała na myśli bezowocność podróży.
W podróżach trzeba zajmować się sobą, żeby dać sobie radę, patrzeć na siebie i na to, jak pasuje się do świata. Jest się skupionym na sobie, myśli się o sobie, sobą opiekuje. W podróżach zawsze w końcu natyka się na siebie, jakby się samemu było ich celem. We własnym domu po prostu się jest, nie trzeba z niczym walczyć ani niczego zdobywać. (...)
Coż takiego powiedziała i umilkła. Zdziwioło mnie to, bo Marta nie znała podróży dalszych niż do Wambierzyc, Nowej Rudy i Wałbrzycha.


Spotkanie hiszpańskie nauczyło mnie, że podróżowanie nie zawsze jest prawdziwym podróżowaniem. Niech mi się nigdy nie przydarzy taka ignorancja. "Jakie to jest biedne miasto, wszystko się sypie", "Ile brudu", "Jakie te wszystkie rzeczy brzydkie", "Kamienne uliczki nieprzystosowane dla ludzi na wózkach" (bo każdy inwalida pragnie przecież mieszkać w najwyższych dzielnicach Lizbony...), "Nie będziemy jeść kolacji, nie mamy ochoty próbować portugalskiego jedzenia", "Nie lubię Lizbony, bo to stare miasto".

A ja Lizbonę kocham. I wcale nie uważam, że Madryt jest brzydki. Przeciwnie, bardzo mi się podoba. Dlatego, że jest tak inny od miast, które widziałam. I pewnie jeszcze dziesiątki miast zobaczę, zachwycę się tysiącem innych szczegółów. Ale w Lizbonie są moje wspomnienia, moje życie i moja przyszłość. Tu są moje uczucia, moje smutki i moje nadzieje.
Mikołów i Lizbona to moje miasta - nic tego nie zmieni.
Podróżujmy naprawdę. A nie tylko po to, by powiedzieć: "Byłem w Lizbonie, tu masz widokówkę".


poniedziałek, 15 marca 2010

W ruchu...

Idzie wiosna ( nie, nie chcę Was - przyjaciół daleko w zaśnieżonej na nowo Polsce wkurzać).
Naprawdę nie chcę. Piszę o tym dlatego, że dzięki tym ślicznym różowym pączkom na drzewach obudziłam się ze snu zimowego i postanowiłam wziąć za siebie. I to solidnie.
Zima dała popalić. W sensie podjeść zdrowo. Dwa miesiące w domu Daniela, codzienne obiadki kuchni portugalskiej, pyszne ciasteczka przynoszone z pracy do domu, te desery, fryteczki, szyneczki i inne cuda na kiju. Stanęłam na wadze i krzyknęłam w niebiosa! Toż to nie może być prawda! Przecież portugalska kuchnia nie tuczy, ktoś musiał mnie okłamać, ktoś przez sen futrował.
Pierwsze co zrobiłam to zorganizowałam kartę na basenik. Cena rozsądna:15 euro na miesiąc z opcją korzystania kiedy chcę i jak długo chcę. W czwartek był mój pierwszy raz. Pochwalę się, że 40 długości, że nawet bez zadyszki, że na drugi dzień nawet umiałam chodzić. Ale to dzięki Gudiemu, bo stał się moim prywatnym trenerem. Po pływaniu, w salonie, z publicznością w składzie Ze i Filipa, zaprezentował gimnastykę "anty-zakwasową", która naprawdę pomogła!
Jedno mi przeszkadza - woda jest pełna chloru. Bez okularków nie ma szans pływać.
W piątek w pracy podejrzewano mnie o ostre przepicie tudzież nieprzespaną noc, ale już w sobotę było w porządku. Danielowski kupił okularki i dzisiaj już śmigałam jak syrena. Ha! I nawet cały pas basenu tylko dla mnie. Mam to szczęście, że o 15.30 wszyscy Portugalcy są jeszcze w pracy.
No, to pochwaliłam się basenem.
Ale to nie wszystko! Wiem, wiem jesteście zachwyceni!
Jestem na diecie! Nie, nie żartuję, naprawdę jestem! I już trzymam piąty dzień, więc to nie byle gadanie!
Nie będę teraz się rozwodzić nad istotą mojej magicznej diety, bo to nie w moim stylu. Powiem tylko tyle, że czuję się świetnie a i rezultaty widzę.
Więc Kochani, RUCH! (przypomniało mi się, jak Daniel ubolewał w sobotę, kiedy Ruch zremisował z Polonią, te jego "ch" jest rozczulające "Rrrrruh", brzmi mniej więcej tak. Bo wiecie, mój brat i tata już sobie Daniela szkolą i wręczając koszulkę ich klubu, zażądali bezwzględnego oddania i lojalności.)
Postanowione: 3 razy w tygodniu basenik, a w dwa pozostałe dni będę jeździć z aparatem i upamiętniać dzielnice Lizbony. Jak pisałam, stworzę foto-relację po mieście, które wielu z Was chciałoby poznać. Spacerki też lubię, więc połączę przyjemne z pożytecznym.
Słońce już przyjemnie muska po policzkach, więc i na plażę będę chciała się wybrać. Może w przyszły weekend ;-)
Życzę Wam dużo energii, zbierania siły po zimie, bo na pewno i u Was w końcu spakuje walizkę i odejdzie w pierony. A jak Wam tęskno do 20'C to pakujcie swoje walizeczki i do mnie przylatywać. Już!

sobota, 13 marca 2010

Komentować leniwcy!

I tak to z Wami jest. Piszę i piszę, a Wy leniwcy nawet komentarza nie zostawicie.
I jeszcze mi powie taka jedna "to twoja wina, nie piszesz regularnie to ludzie przestają zaglądać". Phi! Jestem oburzona. Dasz palec, a od razu chcą całą rękę!

A'propos ręki.
Wiedzieliście, że obrączkę się nosi również na lewej dłoni? Dzisiaj się o to kłóciliśmy z Danielem. Wszechwiedzący Internet rozwiał wątpliwości:

"Obrączkę ślubną nosi się na prawej ręce u prawosławnych, w krajach Europy Środkowej i Wschodniej, w Austrii u katolików oraz m.in. w: Polsce, Chile, Grecji, Hiszpanii, Indiach, Niemczech, Norwegii, Wenezueli...

Na lewej dłoni nosi się obrączkę m.in. w takich krajach jak: Brazylia, Francja, Portugalia, Irlandia, Kanada, Meksyk, Słowenia, Szwecja, USA, Wielka Brytania, Włochy."

Ileż to się można ciekawostek dowiedzieć obserwując Portugalczyków.

piątek, 12 marca 2010

Polki górą!

Przyszła baba do doktora. Portugalskiego.
- Dzień dobry, pani Magdalena Maria... Ol... Ol.... Ol..?
- Olszówka
- Olsuka
- Sim, senhor
- I co pani robi w Portugalii? Podoba się pani?
- (...)
- A uważa pani, że Cracovia jest ładniejsza niż Varsovia?
- Tak, uważam, że jest ładniejsza.
- Uhm..bo wie pani, mój syn w czerwcu żeni się z Polką w Krakowie
- O..naprawdę? Wspaniale!
- Tak..i ciepło będzie w czerwcu w Krakowie?
- Ciepło...

Polki są wszędzie. Kocham portugalskich doktorów.

poniedziałek, 8 marca 2010

Niezmiennie

Niektóre rzeczy są niezmienne.
Poczucie bezradności wobec głupoty innych ludzi.
Złość, kiedy coś nie idzie po naszej myśli.
Radość na widok dziecka, które uczy się mówić.
Smak urodzinowego tortu.

Miałam dzisiaj ciężki dzień.
Ciężki, bo pełen kontrastowych emocji.
Ukochany ma urodziny. Już drugie wspólne świętowanie.

I zły dzień w pracy.

Niezmienne jest to, że gorąca kąpiel w wannie pełnej piany potrafi zdziałać cuda.
Zawsze.
Kładę się spać spokojniejsza i trochę bardziej pozytywnie nastawiona do życia.

Dobre w tym wszystkim jest to, że uczę się czegoś sama o sobie, że to wszystko dodaje mi poczucia pewności siebie. Szkoła życia, ktoś rzeknie. I pewnie dlatego właśnie muszę stawić czoła temu, co tak mnie irytuje. Mam motywację: pełną słońca, pełną przyjaciół i gorącą jak piasek.
Dlatego zacisnąć trzeba zęby i przetrzymać jeszcze trochę.

Bo przecież "coś za coś", nic w życiu nie przychodzi ot tak. A bilans i ta wychodzi zawsze na plus. Bo jestem z Nim,
Bo osiągnęłam niezależność, którą chciałam samej sobie udowodnić.
I to się liczy.

Ale przyznam się bez bicia, tęsknię za studiowaniem, za tym znienawidzonym przeze mnie kiedyś chodzeniem do biblioteki, czytaniem nudnych artykułów i pisaniem prac semestralnych.
Myślę, że pomysł powrócenia chociaż na chwilkę do tego rozdziału, po to tylko, by finalnie go zamknąć i pożegnać się z tym, co zostawiłam jednak nie przygotowane do rozstania jakiś czas temu, jest całkiem przyjemną perspektywą.

Śpijcie dobrze, jutro będzie lepszy dzień.

sobota, 6 marca 2010

Fuerza Chile!


Jak pewnie wiecie 27 lutego Chile nawiedziło trzęsienie ziemi o sile 8.8 stopnia. Zginęło ponad 700 osób, ludzie stracili wszystko, co mieli. Moja przyjaciółka pochodzi z Chile. Nie wyobrażam sobie, co przeżywa, patrząc na zdjęcia miejsc, w których się wychowała, a które teraz są zrównane z ziemią. Dalej nie ma kontaktu z rodziną, wie tylko, że wszystko z nimi w porządku. Na szczęście epicentrum znajdowało się daleko od ich miasta. Ale nadal nie funkcjonuje Internet, sieci telekomunikacyjne zostały zniszczone.

http://www.inlandnewstoday.com/images/photo/p13184.jpg

Chcąc pomóc ludziom w Chile, Pepa wraz z rodakami zorganizowała zbiórkę pieniędzy na rzecz poszkodowanych. Byliśmy dzisiaj w domu ambasadora Chile, w dzielnicy Lizbony o nazwie Estrela. Mogliśmy skosztować tradycyjnych potraw, wypić wino, podziwiać albumy z dziełami sztuki, słuchać muzyki z Chile. Artyści i sportowcy wystawili na aukcje różne cenne przedmioty: obrazy, biżuterię ( kupiłam prześliczne niebieskie kolczyki). Była nawet koszulka piłkarza Sportingu Matiasa Fernandeza, którą wylicytowano za 100 euro.
Miałam przyjemność poznać osobiście ambasadora Chile, zamienić kilka słów. Mówił, że był w Polsce, podobno ma nawet przyjaciela w Krakowie.
Bardzo się cieszę, że mogłam chociaż troszkę pomóc, przy okazji poznać nowych ludzi i spędzić miło czas. Dobrze, że są takie inicjatywy.


Powyżej foto-relacja z dzisiejszego spotkania w domu ambasadora:Pepa i Erwan, konsul Chile, pyszne potrawy kuchni chilijskiej, biżuteria, książki i Daniel z Hugo, chłopakiem Pepy w pięknym ogrodzie konsula :-)